Temat 1. Dwa obrazy prowincji. Porównaj sposoby ich kreacji w podanych fragmentach
Pani Bovary Gustawa Flauberta i Republiki marzeń Brunona Schulza.
Gustaw Flaubert Pani Bovary
Yonville-Opactwo to spore osiedle nazwane tak od starego opactwa kapucynów,
po którym zaginął nawet ślad ruin. Leży ono o osiem mil od Rouen, między drogą
do Abbeville a drogą do Beauvais.
Jesteśmy tu na pograniczu Normandii, Pikardii i Île-de-France, w kraju pozbawionym
własnego oblicza, gdzie język nie ma żadnego akcentu, a pejzaż jest bez charakteru.
Do 1835 roku nie było żadnej znośnej drogi do Yonville. Ale w tym okresie
przeprowadzono drogę komunalną, która połączyła gościńce wiodące do Abbeville
i do Amiens. Korzystają z niej czasem dyliżanse jadące z Rouen do Flandrii. Ale mimo tych
nowych możliwości Yonville pozostało osiedlem martwym. Zamiast podnieść uprawę roli,
mieszkańcy jego upierają się przy pastwiskach, mimo że są one zupełnie bezwartościowe,
i leniwe miasteczko odsuwając się od pól ciąży ku rzece.
U stóp pagórka, za mostem, aleja wysadzana młodą osiczyną prowadzi wprost
do pierwszych domków miasteczka. Domki te, ogrodzone żywopłotem, otaczają rozmaitego
rodzaju zabudowania gospodarskie, tłoczarnie, wozownie, destylarnie. Na otynkowanych
ścianach, po których przebiegają ukośnie sczerniałe belki, rozpięta bywa czasem mizerna
grusza, a drzwi wejściowe mają u dołu małą obrotową furteczkę dla ochrony przed
kurczętami, które przychodzą na próg dziobać okruszyny czarnego chleba. Podwórza stają się
jednak coraz węższe, domy zbliżają się do siebie, znikają żywopłoty. Mija się kuźnię, a potem
domek kołodzieja.
Same hale, to znaczy szopa, pokryta dachówką i wsparta na dwudziestu słupach,
zajmują prawie połowę głównego placu Yonville. Merostwo w stylu greckiej świątyni,
zbudowane według rysunku architekta z Paryża, tworzy narożnik sąsiadujący z domem
aptekarza. [...]
Poza tym nie ma już w Yonville nic do zobaczenia. Ulica (jedyna zresztą), długa
na odległość wystrzału, przy której stoi kilka sklepików, urywa się nagle na zakręcie. [...]
Od czasu wydarzeń, o których tu opowiemy, nic się w istocie nie zmieniło w Yonville.
Na szczycie dzwonnicy obraca się blaszana, trójkolorowa chorągiewka, a nad sklepem
galanteryjnym powiewają dwie perkalowe wstęgi. Embriony aptekarza, podobne do białej
hubki, psują się coraz bardziej w zmętniałym spirytusie, a nad wielką bramą wjazdową oberży
wypłowiały od deszczu, stary złoty lew ukazuje przechodniom fryzowaną jak u pudla grzywę.
1857 (Gustaw Flaubert, Pani Bovary, przeł. Aniela Micińska, Warszawa 1976)
Bruno Schulz Republika marzeń
Tam gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała
i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała – tam leży ona, jak kot w słońcu – ta wybrana
kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie. Daremnie mówić o tym
profanom! Daremnie tłumaczyć, że tym długim falistym językiem ziemi, którym dyszy ten
kraj w skwarze lata, tym kanikularnym7 przylądkiem ku Południowi, tą odnogą wsuniętą
samotnie między smagłe węgierskie winnice – oddziela się ten partykularz8 od zespołu krainy
i idzie samopas, w pojedynkę, nie wypróbowaną drogą, próbuje na własną rękę być światem.
Miasto to i kraina zamknęły się w samowystarczalny mikrokosmos, zainstalowały się
na własne ryzyko na samym brzegu wieczności.
Ogródki przedmiejskie stoją jakby na krawędzi świata i patrzą poprzez parkany
w nieskończoność anonimowej równiny. Tuż za rogatkami mapa kraju staje się bezimienna
i kosmiczna, jak Kanaan9. Nad tym skrawkiem ziemi wąskim i straconym otworzyło się raz
jeszcze niebo głębsze i rozleglejsze niż gdzie indziej, niebo ogromne jak kopuła,
wielopiętrowe i chłonące, pełne niedokończonych fresków i improwizacyj, lecących draperyj
i gwałtownych wniebowstąpień.
Jak to wyrazić? Gdy inne miasta rozwinęły się w ekonomikę, wyrosły w cyfry
statystyczne, w liczebność – miasto nasze zstąpiło w esencjonalność. Tu nie dzieje się nic
na darmo, nic nie zdarza się bez głębokiego sensu i bez premedytacji. Tu zdarzenia nie są
efemerycznym fantomem na powierzchni, tu mają one korzenie w głąb rzeczy i sięgają istoty.
[...]
Teraz na przykład podwórza toną w pokrzywach i chwastach, szopy i komórki krzywe
i omszone zapadają po pachy w ogromne łopuchy spiętrzone aż po okapy gontowych dachów.
Miasto stoi pod znakiem zielska, dzikiej, żarliwej, fanatycznej wegetacji, wystrzelającej tanią
i lichą zieleniną, trującą, zjadliwą i pasożytniczą. To zielsko pali się zażegnięte słońcem,
tchawki liści dyszą płonącym chlorofilem – armie pokrzyw, wybujałe i żarłoczne, pożerają
kultury kwiatowe, wdzierają się do ogrodów, zarastają przez noc tylne nie dozorowane ściany
domów i stodół, plenią się w rowach przydrożnych. [...]
W te dni cóż robić, dokąd uciec od żaru, od ciężkiego snu, który wali się zmorą
na piersi w gorącej godzinie południa? W te dni, bywało, matka wynajmowała powóz
i wyjeżdżaliśmy wszyscy stłoczeni w jego czarnym pudle za miasto [...].
W tych dniach dalekich powzięliśmy po raz pierwszy z kolegami ową myśl
niemożliwą i absurdalną, ażeby powędrować jeszcze dalej poza zdrojowisko, w kraj już
niczyj i boży, w pogranicze sporne i neutralne, gdzie gubiły się rubieże państw, a róża
wiatrów wirowała błędnie pod niebem wysokim i spiętrzonym. Tam chcieliśmy się
oszańcować, uniezależnić od dorosłych, wyjść poza obręb ich sfery, proklamować republikę
młodych. [...] Miało to być życie pod znakiem poezji i przygody, nieustannych olśnień
i zadziwień. [...]
Miała to być forteca opanowująca okolicę – na wpół twierdza, na wpół teatr, na wpół
laboratorium wizyjne. Cała natura miała być wprzęgnięta w jego orbitę. Jak u Szekspira, teatr
ten wybiegał w naturę, niczym nie odgraniczony, wrastający w rzeczywistość, biorący
w siebie impulsy i natchnienie z wszystkich żywiołów, falujący z wielkimi przypływami
i odpływami naturalnych obiegów. Tu miał być punkt węzłowy wszystkich procesów
przebiegających wielkie ciało natury, tu miały wchodzić i wychodzić wszystkie wątki
i fabuły, jakie majaczyły się w jej wielkiej i mglistej duszy. Chcieliśmy, jak Don Kichot,
wpuścić w nasze życie koryto wszystkich historyj i romansów, otworzyć jego granice
dla wszystkich intryg, zawikłań i perypetyj, jakie zawiązują się w wielkiej atmosferze
przelicytowującej się w fantastycznościach [...] – jesteśmy wszak wszyscy z natury
marzycielami, braćmi spod znaku kielni, jesteśmy z natury budowniczymi...
1936
(Bruno Schulz, Opowiadania. Wybór esejów i listów, BN 1998)
7 kanikuła (łac.) – u starożytnych Rzymian pora roku, w której Słońce znajduje się w gwiazdozbiorze Psa (od 22
czerwca do 23 sierpnia); okres największych upałów
8 partykularz (łac.) – miejscowość lub kraina odcięta od świata, zapadły kąt
9 Kanaan – biblijna kraina, w której mieszkał Jakub i jego ród
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz